Rynek mieszkaniowy ma złożoną strukturę. Jest kilka jego segmentów, które odgrywają kluczową rolę dla podtrzymania całej koniunktury. Jednym z nich jest segment mieszkań na wynajem. W nim z kolei niezwykle duża część to mieszkania znajdujące się w ośrodkach akademickich, przeznaczone na wynajem dla studentów. Ze względu na rysującą się perspektywę przedłużenia zdalnego trybu nauczania, tę część rynku może czekać kompletna zapaść.
Zarobić na studencie
Każde miasto, w którym znajduje się większa uczelnia, korzysta z dobrodziejstwa, jakim jest przyciąganie przez taką placówkę edukacyjną mnóstwa napływowej ludności. Większość tych przyjezdnych to studenci – osoby młode, zazwyczaj jeszcze bez zainicjowanej kariery zawodowej, a więc też bez własnych środków finansowych i stabilnych źródeł dochodu. W wielu przypadkach za ich utrzymanie odpowiadają rodzice i w niewielu przypadkach stać ich na to, aby kupić swoim uczącym się pociechom własne mieszkanie. Pozostaje więc wynajem.
Z sytuacji tej ogromnej grupy korzystają właściciele mieszkań przeznaczonych do najmu. Przy czym rynek studencki jest dosyć specyficzny, ponieważ klient często nie jest tu zbyt wymagający – zależy mu po prostu na własnym kącie do spania, bez luksusów, czasami nawet w spartańskich warunkach. Dlatego lokale przeznaczone dla żaków niestety w wielu przypadkach nie mogą pochwalić się zbyt wygórowanym standardem. Do tego wiele z nich ma skandalicznie niski metraż przypadający na jednego lokatora – kilka łóżek upchniętych do jednego pokoju to nie jest niezwykły widok.
Ogromny popyt, a do tego niewielkie wymagania sprawiły, iż mieszkania studenckie były przez bardzo długi czas świetnym sposobem na podreperowanie budżetu lub nawet na utrzymanie się. Kilka lokali w dobrej lokalizacji w dużym ośrodku akademickim wystarczało, aby ich właściciel nie musiał się trudnić innym zajęciem niż wynajem. Wraz z nadejściem koronawirusa na tym sielankowym obrazie pojawiło się jednak pęknięcie.
Studencie – wróć!
Stan epidemii obowiązuje w Polsce od 20 marca 2020, kiedy to został wprowadzony rozporządzaniem ministra zdrowia, Łukasza Szumowskiego. Wiąże się to z wprowadzeniem szeregu obostrzeń, mających na celu spowolnienie rozprzestrzeniania się wirusa (tzw. wypłaszczanie krzywej zachorowań – chodzi o to, aby służba zdrowia poradziła sobie z problemem). Wśród tych obostrzeń pojawiło się wstrzymanie stacjonarnego trybu nauczania. Niezależnie od tego już na początku marca rektorowie niektórych uczelni samodzielnie podejmowali decyzje o to, aby nie ściągać żaków do gmachów uczelni i wprowadzić zdalną dydaktykę. Oficjalnie placówki oświatowe zamknięto 11 marca.
Odwołanie zajęć odbywających się w murach uczelni sprawiło, że wielu studentów zdecydowało się na powrót do rodzinnych miejscowości. Zaczęło się masowe wypowiadaniem umów najmu i opuszczanie wynajmowanych mieszkań. To zrozumiałe, iż studenci szukali oszczędności, tym bardziej w niepewnych czasach. Spowodowało to gwałtowne pogorszenie sytuacji na rynku wynajmu studenckiego. Właściciele lokali zacisnęli zęby i czekali na wygaszenie epidemii oraz powrót żaków.
Czekając na studenta
Obecne pogorszenie sytuacji epidemiologicznej postawiło pod znakiem zapytania kwestię powrotu stacjonarnego nauczania w październiku. Póki co większość uczelni wstrzymuje się z podjęciem decyzji, ale część z nich już zadeklarowała, że będą kontynuować edukację w trybie zdalnym (np. SGH w Warszawie i Uniwersytet Śląski), część zaś zdecydowała się na tryb hybrydowy. Pozostałe czekają na rozwój sytuacji oraz decyzje rządu.
Sytuacja jest więc niepewna i napięta. Pewne jest jedno – jeżeli jesienią dojdzie do nawrotu pandemii, rynek studenckiego najmu zaniknie na czas jej trwania. Będzie to bardzo silny cios w cały segment nieruchomości i może być impulsem do obniżek stawek najmu, co z kolei z czasem przełoży się na obniżenie cen lokali mieszkalnych.